Zamknij

Angielskie przygody Marka Cieślaka

18:07, 01.02.2020 Aktualizacja: 20:01, 24.05.2021
Skomentuj

Dlaczego angielscy kibice mówili na niego Cheesecake, a w swoim angielskim mieszkaniu musiał łapać fruwające szklanki i talerze?

Marek Cieślak był jednym z tych żużlowców, którzy na Wyspach Brytyjskich zrobili prawdziwą furorę. Niestety, przyszło mu tam startować pod koniec lat siedemdziesiątych, kiedy sytuacja w polskim żużlu robiła się coraz trudniejsza. I chociaż w barwach Rebeliantów obecny trener kadry narodowej startował zaledwie dwa lata, pozostało mu wiele wspomnień, którymi chętnie się z nami podzielił.

Przetarte ścieżki

Kiedy polscy żużlowcy po raz pierwszy zawitali na Wyspy Brytyjskie w połowie lat pięćdziesiątych od razu zwrócili na siebie uwagę angielskich promotorów. Kierownicy żużlowych klubów na Wyspach dostrzegli w Polakach potencjał i od razu postanowili ściągać do siebie utalentowanych zawodników, w których kraju"nowoczesny" żużel tak naprawdę dopiero raczkował, świętując ledwie dekadę istnienia. Sytuacja polityczna była jednak taka, że"podbieranie" żużlowców polskim pracodawcom wcale nie było łatwe. Odosobniony nie był przypadek Henryka Żyty, po którego zgłosili się brytyjscy promotorzy pod koniec lat 50-tych, jednak jego polski klub - Unia Leszno... nawet go o tym nie poinformował. Dopiero ponowienie prośby rok później sprawiło, że Żyto zawitał na Wyspy i zapisał się tam złotymi zgłoskami, zostając mistrzem Indywidualnych Mistrzostw Środkowej Anglii na rok 1960.

W tych samych zawodach startował również Stefan Kwoczała. Podwójny mistrz Polski z 1959 roku świetnie radził sobie w barwach klubu z Leicester, notując na koniec sezonu średnią nieco ponad 2 punkty na bieg! Niestety rok później nie tylko nie dostał zgody na ponowny angaż na Wyspach Brytyjskich, ale w wyniku tragicznego w skutkach wypadku zmuszony był zakończyć swoją sportową karierę.

Kwoczała był tym, który przetarł ścieżki do Anglii pozostałym częstochowskim żużlowcom, chociaż przez kilka lat raczej żaden z nich nie budził zainteresowania brytyjskich działaczy. Zmieniło się to, kiedy na torach żużlowych zaczął pojawiać się utalentowany Marek Cieślak.

Brytyjski debiut

Oczywiście najlepszą reklamą dla polskich zawodników w latach 60-tych czy 70-tych był start w barwach narodowej reprezentacji. Również Cieślak po raz pierwszy trafił na trudne brytyjskie tory w pierwszej połowie lat 70-tych, podczas tournée polskiej reprezentacji. Po powrocie opowiadał pełen wrażeń:

Tory w Anglii bardzo się różnią od naszych. Wprawdzie nawierzchnię mają znakomitą - ale są znacznie krótsze, ich obwód wynosi z reguły około 300 metrów. Tak więc prosta jest na takich torach szalenie krótka. Zdarzało nam się także jeździć i na takim torze jak prostokąt, co wymagało dwukrotnego "łamania" motocykla na łukach. Takie wiraże można tam przejeżdżać tylko na pół, a nawet na jedną czwartą gazu. Kto zbyt energicznie pokręcał przepustnicą - lądował w siatce (wycinek prasowy ze zbiorów prasowych Marka Cieślaka).

Uwagę młodego żużlowca Włókniarza zwrócił również specyficzny klimat panujący podczas zawodów: Bardzo mi się podobał sposób sędziowania i prowadzenia zawodów. Decyzje arbitrów są tak rzeczowe i obiektywne, że nie zdarzyło się w czasie naszych startów,

aby ktokolwiek miał zastrzeżenia do orzeczeń sędziego zawodów. Tamtejsi żużlowcy jeżdżą rzeczywiście "fair" z doskonałą znajomością regulaminu. Starty są spokojne, pozbawione nerwowości. Każdy wie, że w dwie, trzy sekundy po zielonym świetle taśma pójdzie w górę i każdy pilnuje tylko taśmy. Mało jest więc falstartów.

Marek Cieślak na angielskich torach

Cieślak od razu przypadł do gustu brytyjskim promotorom, jednak zwykle kończyło się na luźnych, niezobowiązujących zapytaniach, po których zapadała cisza.

- Mój angaż na Wyspach należy bezpośrednio wiązać z finałem Drużynowych Mistrzostw Świata, rozegranym na stadionie White City, kiedy wraz z kolegami cieszyłem się ze srebrnego medalu - opowiada były żużlowiec.

Wychowanek Włókniarza zdobył wtedy siedem punktów i walnie przyczynił się do sukcesu polskiej reprezentacji. Skuteczniejszy w biało-czerwonych barwach był wtedy tylko Edward Jancarz (dziewięć "oczek").

- Kilkanaście dni po pamiętnym finale przyszło do klubu pismo z zaproszeniem mnie na starty w lidze brytyjskiej od Boba Dugarda - wspomina Cieślak. - Początkowo nie wiedziałem, o co chodzi, dopiero Wacek Tomaszewski przetłumaczył list i wszystko stało się jasne. Sam wyjazd nie był jednak łatwą sprawą. Najpierw musiałem uzyskać zgodę z klubu, co akurat - przyznaję - nie było trudne, później czekałem na odpowiedź z całego szeregu instytucji: Polskiego Związku Motorowego, Komitetu Wojewódzkiego PZPR. Zabiegów było co niemiara. W końcu uzyskałem wszystkie niezbędne dokumenty i po krótkim, przyspieszonym kursie języka angielskiego udałem się na Wyspy...

Na Wyspach z Jancarzem

Angielscy promotorzy uważnie przyglądali się polskim zawodnikom i po sezonie 1976 na biurkach prezesów w Polsce znalazły się zaproszenia dla kilku żużlowców na starty w lidze angielskiej - najstarszej żużlowej lidze świata, przyciągającej nie tylko poziomem sportowym, ale i zarobkami. Niestety większość propozycji pozostała bez odpowiedzi, a po burzliwych pertraktacjach i rozważaniach nad wszelkimi"za"i"przeciw", zgodę na wyjazd otrzymali Edward Jancarz i właśnie Marek Cieślak. Pierwszy przywdziewać miał plastron Wimbledonu, drugi natomiast White City Rebels.

- Na Wyspy udaliśmy się moim fiatem. Zabraliśmy najpotrzebniejsze rzeczy i ruszyliśmy przed siebie. Na przyczepce ciągnęliśmy oryginalne motocykle na jakich startowaliśmy w Polsce: niebieskie zbiorniczki, błotniki metalowe... Czysty PRL - śmieje się Cieślak.

- Pomalowaliśmy je olejem, żeby nam po drodze nie zardzewiały.

To ostatnie nie było najlepszym pomysłem. Kiedy zawodnik Włókniarza dotarł na stadion okazało się, że sprzęt nałapał po drodze kurzu, brudu i błota. Mówiąc krótko: wyglądał tragicznie. Po zamontowaniu obiecanego nowego silnika efekt był jeszcze zabawniejszy, bowiem rama wyraźnie z nim kontrastowała. Do uszu Polaka docierały z niemal każdego kąta parku maszyn śmiechy. Mało tego, ku zdziwieniu doświadczonego zawodnika, Bob Dugard kazał mu... od razu jechać na nowym silniku. Na nic zdały się protesty, że w Polsce trzeba najpierw nowy silnik dotrzeć.

W Anglii Polacy, jeżdżąc nawet w różnych drużynach, zawsze pomagali sobie we wszystkich sytuacjach W Anglii Polacy, jeżdżąc nawet w różnych drużynach, zawsze pomagali sobie we wszystkich sytuacjach

- A tutaj się nowy silnik grzeje i się jedzie - zakończył dyskusję Dugard.

- Krótko później miał nastąpić mój debiut w barwach White City - wspomina Cieślak. - Patrząc za okno na padający deszcz nie wierzyłem jednak, że zawody dojdą do skutku. Siedziałem zatem w swoim fiaciku pod stadionem i zastanawiałem się kiedy spiker ogłosi, że zawody są przełożone. W pewnej chwili zorientowałem się, że zawodnicy przebierają się i już grzeją swoje motocykle! Nieco zdziwiony złapałem torbę, pobiegłem do szatni i zacząłem przygotowania do meczu, który mógł się odbyć dzięki... trocinom rozsypanym po torze - śmieje się trener kadry narodowej.

- Jeszcze przed samym meczem Dugard przyprowadził mi młodego chłopaka mówiąc, że on będzie mi dzisiaj pomagał, bo w Anglii jest taki zwyczaj, że zawodnicy mają swoich pomocników, którzy może nie mają olbrzymiej wiedzy technicznej dotyczącej budowy silników, ale pomagają odpalić motocykl, czasem coś dokręcą, podadzą narzędzia, zmienią przełożenie. Nie miałem nic przeciwko, ale widziałem, że chłopak raczej nie skacze z radości, że ma mi pomagać. Zresztą od razu zastrzegł, że pomagać mi będzie tylko dzisiaj, bo on woli "mechanikować" komuś innemu. Nie przywiązując do tego większego wagi wyjechałem na tor i gdy tylko zamknęła się za mną brama parkingu zacząłem robić swoje. Kibice byli zachwyceni, promotor zadowolony, a mój pomocnik z każdym wyścigiem unosił głowę coraz wyżej, pękając z dumy. Zdobyłem w tych zawodach jedenaście punktów plus bonus w jednym biegu przepuszczając przed siebie Trevora Geera - późniejszego szefa Eastbourne Eagles. Byłem nowy więc takie zachowanie przysporzyło mi sympatii ze strony zawodników, z którymi miałem spędzić kilka najbliższych miesięcy. Zyskałem nawet koleżeński pseudonim Cheesecake, który szybko zdobył popularność, gdyż nazwisko Cieślak było dla Brytyjczyków za trudne do wymówienia.

Z Edwardem Jancarzem Z Edwardem Jancarzem

Działacze obu londyńskich klubów - Wimbledonu i White City, dogadali się i obaj Polacy zamieszkali razem w jednym mieszkaniu. Co ciekawe pomagali sobie wzajemnie podczas zawodów, tym bardziej, że spotkania obu zespołów nie kolidowały ze sobą. Razem z nimi mieszkał również Szwed Stefan Salomonsson.

- Dużo od niego skorzystałem, jeśli chodzi o naukę angielskiego. Jak wiadomo od Anglika języka nie sposób się nauczyć, zaś Szwed mówił wyraźnie i powoli, co sprawiało, że i mój angielski stawał się coraz lepszy - wspomina Cieślak. - Co do mieszkania, to jego największym mankamentem była bliska obecność stacji metra przez którą nasze"cztery kąty" wręcz trzęsły się w posadach. I do tego zdążyłem jednak przywyknąć, chociaż na początku nie było łatwo, gdy nagle podczas kolacji musieliśmy łapać fruwające po stole szklanki i talerze.

BARTŁOMIEJ JEJDA

Co sądzisz na ten temat?

podoba mi się 0
nie podoba mi się 0
śmieszne 0
szokujące 0
przykre 0
wkurzające 0
facebookFacebook
twitterTwitter
wykopWykop
komentarzeKomentarze

komentarz(0)

Brak komentarza, Twój może być pierwszy.

Dodaj komentarz

0%