Zamknij

Śladami brata

12:03, 06.09.2019 Aktualizacja: 20:01, 24.05.2021
Skomentuj

To moje ulubione zdjęcie. Na pierwszym planie Stanisław Kowalski na maszynie. Chyba zjeżdża po wyścigu do parkingu: umorusana twarz, ściągnięte gogle, zmęczenie. Moją uwagę przyciąga jednak drugi plan: ogrodzenie z metalowej siatki, za nim wczepiony w płot palcami klęczy chłopiec. Ma 10‒11 lat. Z podziwem... Źle, to nie podziw, to uwielbienie. A więc z uwielbieniem patrzy na swego idola. Z oczu łatwo wyczytać myśli: ja też tak kiedyś będę jeździł. To stare zdjęcie i teraz nikt nie jest w stanie ustalić, kim ten chłopiec jest. Ja lubię sobie wyobrażać, że to Jurek klęczy tam za płotem i patrzy na swego starszego brata.

To zdjęcie było ilustracją do tekstu, który opublikowaliśmy w poprzednim, sierpniowym numerze Magazynu Żużel. Tekst nosił tytuł "Pierwszy z klanu". Klan to żużlowa rodzina z Leszna: rodzina Kowalskich. Pierwszy z klanu to właśnie Stanisław Kowalski. Kiedy umierał po wypadku w 1955 roku w poznańskim szpitalu, jego młodszy brat Jerzy miał 11 lat. Po starszym bracie, w którego, jak wspomina ich siostra Urszula, rzeczywiście był wpatrzony jak w obrazek, zostały mu wspomnienia i... zeszyt. Stasiu notował w nim informacje i wklejał wycinki dotyczące żużla i swojej kariery. Po jego śmierci te zapiski kontynuował Jurek. I marzył, żeby iść w ślady brata. A jak się mocno marzy, to najczęściej się te marzenia potem realizuje.

Jerzy miał 17 lat, kiedy zgłosił się do żużlowej szkółki Unii Leszno. Był wrzesień 1961 roku.

-Potrzebował zgody rodziców, ale mama nawet nie chciała o tym słyszeć - wspomina Urszula Kaczmarek, siostra Jerzego. - Za nic nie chciała podpisać zgody. Tatę jakoś Jurek ubłagał, a za mamę podpisał się na formularzu on sam, na szybie w oknie w kuchni. Do sekcji go przyjęli, a mama jeszcze długo nie wiedziała, że Jurek zaczął jeździć. Dowiedziała się dopiero, kiedy pierwszy raz złamał na torze obojczyk.

Młody Jurek szybko zdobył uznanie w klubie i opinię "walczaka". Zadebiutował w 1962 roku. Sytuacja Unii nie była wtedy najlepsza. Leszczyński klub przez kilka sezonów walczył w drugiej lidze i nie potrafił na powrót wrócić do najwyższej klasy rozgrywkowej. W Lesznie potrzebni byli tacy żużlowcy jak młody Kowalski: z wielkim sercem do walki. Filigranowy, mierzący zaledwie 154 cm na torze zamieniał się w olbrzyma. Z czasem jego odwaga stała się legendarna. Wtedy, na początku kariery, szlify zdobywał u boku Zdzisława Dobruckiego i Zbigniewa Jądera. To dzięki nim leszczyński klub zyskiwał nowe oblicze. W 1969 roku wywalczyli upragniony awans do I ligi. Radość wprawdzie nie trwała długo, bo po jednym sezonie Unia znowu spadła do II ligi, ale gdy w 1972 roku ponownie awansowała, to już na dłużej. I wtedy to Jerzy Kowalski był już jedną z pierwszoplanowych postaci leszczyńskiej ekipy. Doczekał się też powołania do kadry narodowej i reprezentował Polskę w eliminacjach mistrzostw świata i w międzynarodowych turniejach. Jerzy przeżywał najlepsze chwile w karierze.

Jurek Kowalski (stoi drugi z lewej) w reprezentacji Polski w doborowym towarzystwie z Jerzym Szczakielem, Henrykiem Żyto, Edwardem Jancarzem, Zenonem Plechem, Markiem Cieślakiem, Pawłem Waloszkiem i Antonim Woryną.

- Jakim był żużlowcem? - Kazimierz Kaczmarek, mąż Urszuli i szwagier Jurka, zapalony żużlowy kibic, ma swoje zdanie. - Zawsze powtarzałem, że to Stasiu z całej rodziny miał największy talent i gdyby nie jego tragiczna śmierć, zrobiłby największą karierę ze wszystkich Kowalskich. Jerzy natomiast technicznie od Staszka był gorszy, ale jednym nadrabiał wszystkie braki: był niesamowicie odważny. Wzrostu wielkiego to on nie miał, ale serce do walki ogromne.

Jerzy Kowalski zdobył trzy medale Drużynowych Mistrzostw Polski - srebrny i dwa brązowe

To złamanie obojczyka, przez które jego mama dowiedziała się, że Jurek zaczął jeździć, to był tylko jeden z wielu zdrowotnych epizodów, którymi żużlowy życiorys Jerzego usłany był niemal jak sierpniowe nocne niebo gwiazdami.

- Miał mnóstwo wypadków - wspomina K. Kaczmarek. - Obojczyk to miał kładziony w gips kilka razy. On się tym w ogóle nie przejmował. Jak trzeba było jechać, potrafił ten gips zerwać i wskoczyć na motocykl. Był niezniszczalny. Kiedyś w Bydgoszczy uderzył o bandę. A bandy były podtrzymywane przez liny. Lina po uderzeniu pękła i on dostał nią w twarz. Doznał poważnych obrażeń, wyglądał paskudnie, ale jeździć nie przestał.

Kibice go uwielbiali, bo on na torze nie bał się niczego i nikogo. Kiedy podjeżdżał na start, a zazwyczaj podjeżdżał jako ostatni, było wiadomo, że to będzie bieg walki, że nie odpuści. Bo Jerzy nigdy nie odpuszczał.

Jerzy Kowalski (nr 11) i Henryk Gluecklich z Polonii Bydgoszcz

- Tak już miał, ambicja mu nie pozwalała - mówi Kazimierz Kaczmarek, który nie raz i nie dwa kibicował szwagrowi z trybun. - Jeśli tylko gdzieś było trochę miejsca, to Jurek natychmiast usiłował tam wjechać.

Do legendy przeszedł jeden z wyścigów na Smoczyku, kiedy to objechał rywali po zewnętrznej, pędząc po szerokim na kilka metrów wysypanym piachem pasie bezpieczeństwa. Wtedy nie było jeszcze dmuchanych band, a i bandy na stadionach nie były regułą. A jeśli już były, to albo metalowe z siatki, albo drewniane:

- Ponieważ tyle miał tych wypadków, to spytałem go kiedyś, czy woli jeździć na torach z bandami metalowymi, czy drewnianymi - wspomina K. Kaczmarek. - Odpowiedział, że zdecydowanie woli drewniane. Takie wtedy były w Zielonej Górze albo na starym stadionie w Toruniu. I tłumaczył, że jak zahaczy się kierownicą o bandę z siatki, to się natychmiast leży. A po bandzie drewnianej ta kierownica się ślizga. Potrafił to wykorzystać.

Szczyt kariery Jerzego Kowalskiego przypadł na lata 70. Niezmiennie jeździ w Lesznie, jest wierny jednemu klubowi. Lubi chodzić w butach o grubych podeszwach, specjalne buty ma też przygotowane do jazdy. Chodzi o to, żeby z motocyklowego siodełka sięgał nogami do ziemi. Przypomnijmy, Jerzy mierzy zaledwie 154 cm, ale absolutnie nie ma żadnego kompleksu na punkcie niskiego wzrostu. Zna swoją wartość i wie, co potrafi na torze. Jest uwielbiany i rozpoznawany przez kibiców. Dzisiaj byłby prawdziwym celebrytą. Lubi się dobrze i modnie ubrać i lubuje się w białym kolorze. Chodzi w białej skórze, jeździ białym rowerem, a kiedy dostaje talon na malucha i jedzie ze szwagrem odebrać auto do Swarzędza, upiera się, żeby wydali mu auto w kolorze białym. I dopina swego. Jest sławny, trochę może więc pogwiazdorzyć, ale też trzeba przyznać, że nie osiada na laurach. Jest już po trzydziestce, kiedy kończy zaocznie technikum i zdaje maturę - rzecz wśród żużlowców wcale nie tak powszechna.

Z Czesławem Piwoszem tworzyli znakomity duet

Jerzy jest u szczytu kariery, ale najwyraźniej coraz częściej myśli o życiu po karierze. Musi się jakoś zabezpieczyć finansowo, a wtedy żużel nie był sportem, w którym można było zarobić miliony. A Jerzy musi o tym myśleć, ma na utrzymaniu trójkę dzieci. To pewnie dlatego nie waha się, gdy przychodzi propozycja z Anglii, z klubu z Wolverhampton. Jest rok 1978, Jerzy ma 34 lata.

Taka propozycja w tamtych czasach to nie tylko wielki prestiż i potwierdzenie klasy, ale też, a może przede wszystkim okazja do zarobienia godziwych pieniędzy. Jerzy pakuje się do malucha i jedzie na Wyspy. Wierzy w siebie i swoje umiejętności, bo przecież je ma i jeździć potrafi. A jednak mimo to wyjazd na Wyspy to niewypał.

- Nie wiem dlaczego, niewiele o tym opowiadał - wspomina jego szwagier K. Kaczmarek. - Tam było inaczej niż u nas. Był skazany właściwie tylko na siebie, nie miał wsparcia z klubu. Do tego doszła jeszcze pęknięta kość w ręce. Szybko wrócił do Leszna.

Do ukochanej Unii. Tyle że Jerzy ma już swoje lata, a w Unii pojawiło się nowe pokolenie zdolnych żużlowców. Zrobiło się ciasno.

- Mówiłem mu: Jurek daj sobie już spokój z tym żużlem. Mało miałeś wypadków? - opowiada K. Kaczmarek. - Ale jemu zależało, żeby osiągnąć 20 lat stażu na torze. Wtedy byłaby jakaś nagroda z PZMotu.

Podobno to miała być taka swego rodzaju preselekcja przed meczem z Falubazem. Podobno trener kompletując skład na wyjazd miał powiedzieć na treningu, że o miejsce mają powalczyć Jurek z Czesławem Piwoszem. No i powalczyli.

Do kolizji doszło na drugim okrążeniu na wirażu przy pełnej szybkości. Wątpliwości raczej nie ma, to była wina Jurka. Pewnie znowu do głosu doszła ta jego ambicja i poszedł na całość. Wjechał w tylne koło Piwosza. Obaj z impetem uderzyli w bandę. Piwosz doznał złamania nogi, a Jerzy doznał znacznie poważniejszych obrażeń: stłuczenia pnia mózgu, złamania kręgosłupa, zatrzymania akcji serca.

Do tragedii doszło 12 sierpnia 1978 roku. Podczas treningu w Lesznie miał miejsce wypadek J. Kowalskiego. Zawodnik Unii 10 dni później zmarł w szpitalu

- Na Smoczyku była wtedy metalowa banda z siatki - mówi K. Kaczmarek. - Ta banda była mocowana do sprężyn, które miały amortyzować uderzenia. Tyle tylko że sprężyny nie były czyszczone i nie pracowały. Więc jak Jurek uderzył w tę bandę, to jakby uderzył w mur. Był strasznie potrzaskany. Wypadek zdarzył się 12 sierpnia 1978 roku. Zamarł po 10 dniach w szpitalu nie odzyskawszy przytomności. Pamiętam, że umarł o czwartej nad ranem.

Rodziców o śmierci Jerzego poinformował najstarszy brat Warcisław. Oboje byli załamani: przyszło im chować drugiego syna żużlowca. Stasiu i Jurek spoczywają w jednej mogile na cmentarzu przy ul. Kąkolewskiej w Lesznie. To piękny cmentarz i piękne miejsce na wieczny spoczynek. Na ich grobie często płoną znicze.

Unia Leszno 1976. Od prawej: kier. drużyny Józef Rzepka, Jerzy Kowalski, Czesław Piwosz, Zdzisław Dobrucki, Zbigniew Jąder, Bernard Jąder, Stanisław Turek, Mariusz Okoniewski i Roman Jankowski.

- Mój teść, a ojciec Jerzego, kochany człowiek, do końca swoich dni nie mógł sobie darować tego, że przed laty podpisał Jurkowi zgodę na ten żużel - opowiada K. Kaczmarek. - Dosłownie bił głową w ścianę z rozpaczy. Przeżył Jurka zaledwie o trzy lata, zmarł ze zgryzoty.

Jerzy Kowalski to najbardziej znany członek żużlowego klanu Kowalskich i drugi w kolejności po starszym bracie Stanisławie. Ale na nich wcale ten żużlowy klan się nie kończy. Ani tragiczna śmierć Stanisława w wypadku drogowym, ani śmierć Jerzego na torze nie odstraszyła Kowalskich od żużla. Niektórzy mówią, że to przez miłość do czarnego sportu, która, widać, tkwi w rodzinnych genach. Tylko z miłością jest taki problem, że nie zawsze jest słodka, a czasami bywa zaborcza i groźna.

Mniej więcej w tym samym czasie, co Jerzy na żużlu zaczął jeździć syn jego starszego brata Warcisława, czyli Marek Kowalski. Karierę zaczynał w Unii, gdy w leszczyńskim klubie pojawiła się bardo silna grupa juniorów. To dlatego został wypożyczony do Sparty Wrocław. Jego karierę przerwał bardzo poważny wypadek.

Marek Kowalski (pierwszy z prawej) / ...chwilę po wypadku na torze

Na żużlu jeździł też młodszy syn Jerzego Kowalskiego, czyli Stasiu Kowalski. Jednak zanim jego kariera zdążyła się na dobre rozwinąć, została przerwana ciężkim wypadkiem:

- Lekarze nie dawali mu szans na przeżycie - wspomina Urszula Kaczmarek, siostra Jerzego Kowalskiego. - Ale na szczęście Stasiu przeżył, do sprawności jednak nie dojdzie już nigdy.

Jerzy Kowalski i jego syn Stanisław (na motocyklu)

Licencję zdobył też starszy syn Jerzego, czyli Andrzej Kowalski, ale zdrowie nie pozwoliło mu kontynuować kariery.

Ostatnim z klanu Kowalskich, który wsiadł na żużlową maszynę, był Łukasz Kaczmarek, syn Urszuli i Kazimierza Kaczmarków:

- Żużlem interesowałem się od najmłodszych lat i na pewno duży wpływ na to miały nasze tradycje rodzinne - opowiada Łukasz. - W domu zawsze były rozmowy o wujach, wszędzie były ich zdjęcia. Szkoda, że nie mogłem ich poznać. Dla mnie byli, są i będą bohaterami. Nie tylko oni, bo kuzynowie, którzy uprawiali żużel, też.

Myśl o tym, żeby zostać żużlowcem, chodziła mu po głowie od małego. Mamy do podpisania zgody nie musiał długo namawiać.

- To było po kryjomu, żeby tata nie wiedział - mówi. - Zacząłem treningi pod okiem trenera Zbigniewa Jądera na minitorze w Pawłowicach i po kilkunastu treningach z dużej grupy adeptów trener wybierał 5 najlepszych, w tym mnie i Adama Skórnickiego i zaczęliśmy jeździć na Smoczyku. Niestety po kilkunastu treningach zakończyłem przygodę z żużlem. Trochę zniechęcił mnie trener, bo narzekał, że niby nie ma tyle paliwa, sprzętu i różne takie wymysły wygłaszał. Dopiero po czasie tata się wygadał, że to on prosił trenera, żeby mnie zniechęcił do żużla ze względu na naszą rodzinną historię.

Łukasz Kaczmarek (z prawej) i jego trener Zbigniew Jąder

- Po prostu się o niego bałem - mówi K. Kaczmarek i trudno mu się dziwić.

Łukasz Kaczmarek na żużlu więc już nie jeździ, ale żużel to bardzo ważna część jego życia. Założył i prowadzi na Facebooku profil "Kowalscy Czarny Sport". Ten profil to depozytariusz pamięci o braciach Kowalskich. Profil ma grono stałych użytkowników. Można na nim znaleźć fantastyczne archiwalne żużlowe zdjęcia związane przede wszystkim ze Stanisławem i Jerzym, choć nie tylko. Warto tam zajrzeć.

- Dla mnie żużel jest wszystkim. Nie da się tego opisać, bez tego sportu nie wyobrażam sobie życia - mówi. - To u nas rodzinne.

Arkadiusz Jakubowski

Co sądzisz na ten temat?

podoba mi się 0
nie podoba mi się 0
śmieszne 0
szokujące 0
przykre 0
wkurzające 0
facebookFacebook
twitterTwitter
wykopWykop
komentarzeKomentarze

komentarz(0)

Brak komentarza, Twój może być pierwszy.

Dodaj komentarz

0%