Zamknij

Za późno trafiłem do Zielonej Góry

11:21, 27.12.2020 Aktualizacja: 20:18, 06.08.2021
Skomentuj

Świeżo upieczony trener kadry narodowej seniorów Rafał Dobrucki obchodzi dziś 44. urodziny. W rozmowie z Magazynem Żużel uznany szkoleniowiec opowiada o nowej roli, ale także o swoich startach na żużlu jako zawodnik. Podczas tej kariery były spore sukcesy, ale także poważne kontuzje.

Dawid Franek, Magazyn Żużel: Na początku gratuluję panu objęcia posady trenera reprezentacji Polski. Czy odczuwa pan presję? Pytam o to, bo pana poprzednik, Marek Cieślak zdobył z drużyną wiele medali na arenie międzynarodowej.

Rafał Dobrucki, trener reprezentacji Polski: Dziękuję bardzo za gratulacje. Mówi się, że presja to przywilej i ja to tak traktuję. Powtórzyć te sukcesy będzie trudno, ale na pewno chciałbym utrzymać to razem z kadrą zrobić. Także w rozgrywkach juniorskich poziom stale się wyrównuje, ale zrobimy wszystko, by obronić tytuły Drużynowych Mistrzów Świata Juniorów, czy też Mistrzostw Europy Juniorów. Z kolei celem reprezentacji seniorów będzie złoto w Speedway of Nations.

Świeżo upieczony selekcjoner biało-czerwonych Rafał Dobrucki (fot. Magazyn Żużel)

Czy popiera pan ideę organizacji Speedway of Nations, czy lepiej byłoby wrócić do Drużynowego Pucharu Świata?

Na pewno Puchar Świata generował większe zainteresowanie. Organizacja SoN jest podyktowana głównie dwoma aspektami. Po pierwsze ten turniej jest organizowany po to, aby więcej nacji w zawodach rangi mistrzowskiej mogło wziąć udział. Druga sprawa zakulisowa jest pewnie taka, że FIM chciał trochę utrudnić występy Polakom przez hegemonię w DPŚ. Myślę, że ranga SoN jest zdecydowanie niższa niż DPŚ, a poza tym marketingowo też ten projekt odstaje. Jeśli ma on być kontynuowany, to rozsądne wydaje się naprzemienne rozgrywanie Pucharu Świata i właśnie rywalizacji w parach.

W przyszłym roku będzie pan nadal pracował z juniorami. Co trzeba zrobić, by poprawić jakość szkolenia najmłodszych zawodników w Polsce ? Jazda na Pit Bike`ach jest najlepszym rozwiązaniem?

Pit Bike jest pewnym elementem szkolenia, który z pewnością przyśpieszy i ułatwi selekcję, która w pierwszym etapie karier jest najbardziej żmudna. Wiadomo, że ważną kwestią jest to, że jazda Pit Bike jest dużo tańszy od motocykla żużlowego. Wówczas po tym pierwszym etapie do szkółek żużlowych przychodzą chłopcy, którzy już wiele potrafią i nie trzeba ich uczyć podstaw, bo to właśnie robi Pit Bike. Ja przyglądam się temu wszystkiemu z ciekawością i dopinguję temat Pit Bike`a, bo twierdzę, że żużel musi otwierać się na nowe możliwości.

Teraz przejdę do pana kariery jako żużlowca. Zdał pan licencję w Polonii Piła, choć dużo mówiło się także o tym, że będzie pan wychowankiem Unii Leszno bądź Sparty Wrocław. Dlaczego wybór padł na Polonię?

Jak wiadomo, mój tata przez wiele lat był zawodnikiem Unii Leszno, później mechanikiem i także trenerem. Przyszedł jednak taki czas, kiedy rozstał się z klubem. Ja w tamtym czasie przygotowywałem się do zdawania licencji. Korzystałem ze znajomości mojego taty, który miał przyjaciół w innych miastach, bo w Lesznie miałem kłopoty z treningami, bo musiałem za nie płacić. Natomiast dookoła Leszna przyjmowano nas z otwartymi ramionami i udało się pojeździć w wielu ośrodkach.

Ciąg dalszy tekstu pod materiałem videoWłaśnie we Wrocławiu miałem sporo treningów, byłem także w Gnieźnie, Ostrowie, Rawiczu. Później okazało się, że Polonia Piła poszukuje juniora. W związku z tym, że była to 2. liga (dzisiejsza 1. Liga - przyp. red.), to miałem gwarancję startów, otrzymałem także sprzęt i wszystko wyglądało dużo poważniej niż w Lesznie. We Wrocławiu, czy innych ośrodkach mogłem ewentualnie startować, ale wtedy nie miałbym pewnego miejsca w zespole, bo te drużyny jeździły w najwyższej klasie rozgrywkowej. Natomiast w Pile byli wtedy mili i sympatyczni ludzie, co sprawiło, że zdałem licencję w barwach tej drużyny.

W Polonii Piła jeździł pan w parze choćby z Janem Krzystyniakiem. Co ciekawe, później wasze drogi zetknęły się ponownie, gdy pan przechodził do Unii Leszno, a Jan Krzystyniak był wówczas trenerem zespołu. Jakie ma pan relacje z byłym kolegą z pary i jak się panu z nim współpracowało?

Z Jankiem mam dobre relacje, choćby ze względu na wspólne starty w Pile, o których pan wspominał. Razem w Polonii spędziliśmy bardzo fajne lata. Później ten kontakt się trochę urwał, bo Janek poszedł w swoją stronę, ale mieszkamy w tym samym mieście, więc z pewnością nasz kontakt jest koleżeński.

Ze swoim ojcem Zdzisławem Dobruckim, niegdyś świetnym żużlowcem i trenerem dzisiaj i kiedyś... (fot. Magazyn Żużel)

Polonia Piła przez pewien czas była potęgą. Później stopniowo ona gasła. Pan odszedł z pilskiej drużyny do Leszna przed sezonem 2003, a Polonia właśnie wtedy z hukiem spadła z ligi i zbankrutowała. Jakie według pana były przyczyny upadku tego klubu?

W mojej opinii problemy klubu zaczęły się dużo wcześniej niż w 2003 roku, bo już w 2000 roku. Wtedy było takie przesilenie po mistrzowskim sezonie 1999. Z kolei przed sezonem 2001 miałem operację kręgosłupa i klub wiedział, że mogę nie pojechać w żadnym meczu. Przy okazji namawiałem włodarzy zespołu, aby trochę odpuścili przy walce o najwyższe cele, bo było wiadomo, że klub ma problemy finansowe. Tak się jednak nie stało, a temat finansów był coraz bardziej rozległy. W 2001 roku przez chwilę klub zaczął nurkować wokół miejsca spadkowego, a mi udało się wrócić na ostatnie mecze i pomóc w utrzymaniu. W późniejszych latach wszystko gwałtownie runęło.

Wspomniał pan o kontuzji kręgosłupa. W sezonie 2020 był pan stałym uczestnikiem cyklu Grand Prix, lecz nie odniósł pan większych sukcesów. Na przeszkodzie do osiągania dobrych wyników stanął właśnie uraz kręgosłupa, czy były też inne ważne czynniki?

Po pewnym urazie, którego doznałem podczas treningu w Rawiczu, pojechałem na prześwietlenie do szpitala i okazało się, że odnowiłem starą kontuzję kręgosłupa. Wytrzymałem jednak przez cały sezon 2000 i dopiero później poddałem się operacji. Ból na pewno nie pomagał w jeździe, ale jeśli chodzi o Grand Prix, to twierdzę, że nie byłem na to przygotowany. W szczególności mam na myśli sprzęt.

W sezonach 2003-2006 reprezentował pan barwy Unii Leszno, po czym podjął pan zaskakującą decyzję o przenosinach do Rzeszowa na sezon 2007. Czy był to według pana z perspektywy czasu dobry ruch? Trzeba bowiem przyznać, że z logistycznego punktu widzenia nie wyglądało to dobrze.

Wtedy faktycznie nie było takiego połączenia drogowego, jak dzisiaj. Do Rzeszowa jechało się nawet 7-8 godzin. Niefortunnie jeszcze wtedy miałem kontrakt w Szwecji w Sztokholmie, więc dosyć karkołomną logistykę sobie ustawiłem. Z Rzeszowa do Sztokholmu było ponad 1000 kilometrów. Jeśli chodzi o same starty w Rzeszowie, to wspominam je miło. Był to całkiem dobry klub, pani prezes Marta Półtorak dobrze zarządzała zespołem. Ja miałem wówczas stamtąd sponsora, firmę Gulhud. Zresztą ten sponsor namówił mnie na ten transfer. Spędziłem w Rzeszowie tylko rok, bo później otrzymałem bardzo dobrą ofertę z Zielonej Góry i również z powodów logistycznych przeniosłem się właśnie do Falubazu.

I tak oto przeszliśmy do ostatniego przystanku w pana karierze zawodniczej. Wspomnienia z Zieloną Górą ma pan zapewne wspaniałe. Wszystkie cztery sezony, które pan spędził w tym zespole, zostały okraszone medalem Drużynowych Mistrzostw Polski, w tym dwukrotnie złotym.

Tak dokładnie. Okres spędzony w Zielonej Górze wspominam bardzo dobrze. Nawet, gdy źle zaczęliśmy sezon, tak jak w 2010 roku, to potrafiliśmy wejść do wielkiego finału. Z tego, co pamiętam, wtedy otworzyliśmy rok pięcioma porażkami, więc łatwo nie było. Chyba ze swojego punktu widzenia mogę powiedzieć, że za późno trafiłem do Zielonej Góry. Mieliśmy wówczas świetny skład. Robert Dowhan zrobił naprawdę kawał dobrej roboty. To wszystko sprawiło, że zdobyliśmy upragniony tytuł. Warto to było również zrobić dla kibiców, którzy w Zielonej Górze są wspaniali. Myślę także, że Falubaz wyznaczał wtedy nowe trendy marketingowe.

Jak pan wspomina rywalizację o złoty medal w 2009 roku, kiedy Falubaz rywalizował z Unibaxem? Rewanż był przecież pełen dramaturgii i w dodatku na błotnistym toruńskim torze.

Mielismy świetną drużynę. Były duże szanse na złoto i wiedzieliśmy o tym. Determinacja była spora w naszych szeregach, a ze strony naszych kibiców mieliśmy nawet nie powiem, że presję, a raczej olbrzymie wsparcie . Wszyscy chcieliśmy wygrać, a że zazwyczaj wygrywa ten, kto chce bardziej i wygraliśmy my. Na pewno były to trudne zawody w błocie i strugach deszczu. Na torze było wiele upadków, a wszystko zakończyło się świętem w Zielonej Górze.

Co sądzisz na ten temat?

podoba mi się 0
nie podoba mi się 0
śmieszne 0
szokujące 0
przykre 0
wkurzające 0
facebookFacebook
twitterTwitter
wykopWykop
komentarzeKomentarze

komentarz(0)

Brak komentarza, Twój może być pierwszy.

Dodaj komentarz

0%