Pierwszy wiraż był szerszy, jak ktoś na nim nie wyrobił, kąpał się w stawie. Drugi wiraż przypominał szpicę. Podobno trzeba go było brać na dwa razy. Kto nie dał rady, jechał prosto na rosnące za wirażem drzewo.
Pewnie dzisiaj, gdy wszystko jest obwarowane przepisami, regulaminami i certyfikatami, takie przedsięwzięcie nie miałoby szans na powodzenie. No ale wtedy był początek lat 90. i w Polsce prawie wszystko było możliwe. Nawet realizacja takich szalonych pomysłów, jak budowa od zera żużlowego toru na wsi. Wieś wprawdzie jest spora i na dodatek leżąca w centrum regionu, który na punkcie żużla ma od wielu lat prawdziwego bzika, ale i tak wielu stukało się na samym początku w głowę. I dopiero z czasem ten sceptycyzm przemieniał się w entuzjazm i podziw dla Stasia, który z niczego zrobił coś.
[ZT]29673[/ZT]
W parku za pałacem
Jest 1987 rok. Stanisława Śmigielskiego nikt jeszcze nie tytułuje trenerem młodych żużlowców, a pewnie i on sam nie przypuszcza, że za kilka lat kimś takim zostanie. Na razie, w 1987 roku, a może nawet trochę wcześniej, wpada na pomysł, żeby w Pawłowicach, jego rodzinnej wsi, wybudować minitor dla młodych żużlowców. On sam jest niespełnionym zawodnikiem (- Mama się nie zgodziła, żebym jeździł - powie potem w jednym z wywiadów), za to zapalonym kibicem Unii Leszno. Razem z kolegami (wszyscy wraz z nim to pracownicy Zootechnicznego Zakładu Doświadczalnego w Pawłowicach) i synem jeździ na każdy mecz. Jak narodził się pomysł na minitor, nie wiadomo, można jednak przypuszczać, że zadziałał typowy mechanizm: ojciec niespełnione zawodnicze ambicje przelewa na swego syna.
Stanisław Śmigielski przygotowuje do startu swojego syna Leszka (na motocyklu)
- Coś w tym pewnie jest - przyznaje Leszek Śmigielski, syn Stanisława. - Miałem wtedy 15 lat i tata o minitorze zaczął mówić akurat w tym czasie, gdy ja na poważnie zacząłem myśleć o tym, by zostać profesjonalnym żużlowcem. Może faktycznie ten minitor szykowany był w części dla mnie, żebym miał się gdzie uczyć podstaw?
Jeśli tak było faktycznie, to trzeba przyznać, że cała sprawa wymknęła się nieco spod kontroli i nabrała rozpędu, jakiego chyba nikt się nie spodziewał. W 1987 roku Śmigielski ze swoimi kolegami objeżdża kilka minitorów w Polsce. Jeden z nich funkcjonował wtedy w Gorzowie. A potem szukają odpowiedniego miejsca w Pawłowicach. I znajdują takie: na skraju parku obok pałacu będącego siedzibą dyrekcji Zootechnicznego Zakładu Doświadczalnego. Wprawdzie teren jest bagnisty i zapuszczony, ale miejsca na minitor jest wystarczająco dużo. Jakoś przekonują dyrekcję, która nie tylko się zgadza, ale jeszcze obiecuje pomoc. Robotę wykonują sami, własnymi rękami. Najpierw trzeba wyrównać teren, potem nawieźć z przyzakładowej kotłowni tony szlaki. Nawieźć, rozsypać, polać olejem, ubić. Nawieźć, rozsypać, polać olejem. I tak w kilka miesięcy powstaje minitor, którego nie muszą się wstydzić, i o całkiem przyzwoitych parametrach. Ma długość 220 metrów po długim, 115 metrów po krótkim, szerokość to 10 metrów na prostej, 14 metrów na łukach. Charakterystyka minitoru idealnie nadaje się do nauki. Sam Stanisław Śmigielski w jednym z wywiadów mówił tak:
- Pod względem wyprofilowania mamy dwa różne wiraże. Pierwszy jest szerszy i trzeba na nim trzymać gaz i nie puszczać. Drugi jest jak szpica, trzeba go brać na dwa razy.
Stanisław Śmigielski co roku po sezonie organizował podsumowanie. Przed południem odbywał się trening, natomiast wieczorem przy muzyce i wyżerce, wręczał upominki swoim podopiecznym i dziękował ich rodzicom za owocną współpracę
Na bazie WSK-i
Nikt już nie pamięta, kiedy dokładnie minitor zaczął funkcjonować. Wiadomo natomiast, że jako pierwsi ścigali się na nim Leszek Śmigielski i koledzy jego ojca.
- Taty oczywiście nie było stać, żeby kupić prawdziwy motocykl żużlowy - mówi Leszek. - Ale miał smykałkę do mechaniki i wyprodukował swoją metodą motocykl miniżużlowy na podzespołach WSK o pojemności 175, a później 250 cm sześciennych. Prosta konstrukcja, ale na podobnej zasadzie jak motocykl żużlowy: tylko przedni amortyzator, większe przełożenia, 2-3 biegi, które trzeba było przełączać. Koledzy ojca też jeździli na WSK-ach. I tak na samym początku mojej żużlowej kariery ścigałem się z dużo starszymi od siebie pasjonatami żużla, którzy w dojrzałym już wieku nabrali ochoty, by poczuć smak speedwaya.
[ZT]29668[/ZT]
Leszek nie jeździł długo na pawłowickim minitorze, bo w 1988 roku dostał się do szkółki żużlowej w Lesznie, do trenera Dobruckiego. Na nabór zgłosiło się kilkudziesięciu młodych ludzi, a on znalazł się wśród kilku przyjętych szczęśliwców. Dzisiaj jest pewny, że spora w tym zasługa nauki pobranej w Pawłowicach.- Wprawdzie trudno porównać WSK do motocykla żużlowego, ale jazda w Pawłowicach pozwoliła mi się oswoić z jazdą motocyklem bez hamulców - mówi. - I bardzo szybko, i to też pewnie zasługa taty i Pawłowic, już po drugim treningu na dużym torze opanowałem ślizg. Czułem się pewnie, chyba zbyt pewnie, bo tuż przed licencją, którą miałem zdawać jesienią, trafiła się kontuzja: złamany obojczyk z przemieszczeniem. Licencję zdałem rok później, ale długo nie pojeździłem, bo miałem kolejną kolizję na torze i mocne obrażenia, ze złamanym kręgosłupem włącznie. Za namową lekarzy musiałem wyleczyć się z żużla. Po kilku latach wprawdzie z pomocą ojca zbudowałem sobie żużlowy motocykl, żeby pojeździć sobie w Pawłowicach, ale ostatecznie musiałem z tego zrezygnować. Zająłem się swoją firmą oraz interesami i trochę z boku obserwowałem poczynania taty.
Tymczasem dla minitoru w Pawłowicach nastały złote czasy. Wieść o jego istnieniu i o tym, że Stanisław Śmigielski prowadzi coś na kształt szkółki dla młodych chłopaków, którzy chcą się uczyć żużlowego rzemiosła, rozniosła się lotem błyskawicy. Do Śmigielskiego rodzicie zaczęli przywozić swoich synów marzących o karierze żużlowca, a on ich trenował.
Hasło przewodnie na murze: Uczymy bezpiecznej jazdy- Stasiu zbudował cztery żużlowe maszyny, które użyczał tym młodym adeptom - opowiada Bartłomiej Śmigielski, brat Stanisława. - Sam to wszystko robił, sam szukał części, sam wszystko składał.
Wysyp talentów
Przybywało młodych ludzi, na treningach (odbywały się dwa razy w tygodniu) pojawiało się coraz więcej gapiów.
- Treningi przypominały trochę rodzinne spotkania - opowiada Leszek. - Wszyscy się znali, przyjeżdżali w sobotę, odpalali grilla, a potem przez kilka godzin młodzi trenowali na torze.
[ZT]29649[/ZT]
Jednym wychodziło lepiej, drugim gorzej. Ci pierwsi robili potem kariery w dorosłym żużlu, drudzy po prostu przeżywali młodzieńczą przygodę. I jednym, i drugim zdarzały się w Pawłowicach na torze przygody. Nie jeden i nie dwóch młodych zapaleńców, którzy stracili kontrolę nad maszyną na pierwszym wirażu, lądowało w pobliskim stawie. Wypadnięcie z wirażu drugiego groziło bliskim spotkaniem z jednym z parkowych drzew. To były czasy, gdy nikt nie przejmował się za bardzo zasadami bezpieczeństwa. Stanisław Śmigielski wiele lat później w jednym z wywiadów sam przyznawał, że dzisiaj pachniałoby to prokuratorem. Wtedy nikogo to nie raziło. Inna sprawa, że w Pawłowicach nigdy nie doszło do żadnego groźnego wypadku. Młodzi adepci jeździli maszynami z przyblokowanym gazem, więc nie mogli się rozpędzać do niebotycznych prędkości. A żeby z kolei zabezpieczyć widzów, których potrafiło na jakichś pokazowych zawodach pojawiać się nawet po kilak tysięcy, wokół toru ustawiono bandę z kilku warstw starych opon.
Popularna górka przy torze nie mogła pomieścić wszystkich kibicówŚmigielski nigdy nie zdobył żadnego trenerskiego wykształcenia. Sam o sobie mówił, że jest trenerem bez papierów. Faktem jest, że miał niesamowitego nosa do żużlowych diamentów i talent do szlifowania ich umiejętności na początkowym etapie ich sportowego rozwoju. Lista nazwisk żużlowców, którzy swoje pierwsze, podstawowe szlify zdobywali w Pawłowicach, jest imponująca: Jarosław Hampel, Rafał Dobrucki, Paweł Hlib, Robert Miśkowiak, Rafał Okoniewski, Ronnie Jamroży, Adam Kajoch, Krystian Klecha, Łukasz Loman, Michał Łopaczewski, Maciej Piaszczyński, Piotr Świderski.
W Pawłowicach swoich pierwszych wywiadów udzielał m.in. Jarosław Hampel
Profesor "Okoń"
Przyjeżdżali nie tylko z najbliższej okolicy, ale prawie z całej zachodniej Polski, bo Śmigielski miał opinię dobrego, choć twardego, a jak trzeba, nieprzebierającego w słowach trenera jednocześnie z dobrą ręką do młodych ludzi. Przez jakiś czas pomagał mu w trenerskiej robocie Mariusz "Okoń" Okoniewski, znany były zawodnik Unii Leszno. Przez szkółkę w Pawłowicach przechodziła wtedy fala autentycznych żużlowych talentów, z której Śmigielski potrafił wyławiać perełki. Wydawało się więc, że szkółka w Pawłowicach powinna stać się naturalnym, mocnym zapleczem dla Unii Leszno. Tak się jednak nie zadziało. Próby nawiązania współpracy były, ale na linii Śmigielski-ówczesny zarząd klubu coś musiało iskrzyć i nic ztego nie wyszło. Śmigielski nawiązuje za to ścisłą współpracę z Polonią Piła. To między innymi dlatego Jarosław Hampel swoją zawodniczą karierę zaczynał w Pile, a nie w Lesznie.
To wtedy tak naprawdę ważyły się losy pawłowickiej szkółki. Kończyło się w Polsce miejsce dla takich półamatorskich przedsięwzięć, nadchodziły czasy profesjonalizacji. Wydaje się, że Stanisław Śmigielski też to wyczuwał i starał się taki profesjonalny sznyt swojej szkółce nadać. Sprowadzał do Pawłowic ekipę ze studia fotograficznego z Krzywinia, która nagrywała kamerą VHS całkiem profesjonalne materiały filmowe o tym, co się dzieje w szkółce. Ale takie działania to było za mało.
- Tata nie dał się przekonać, żeby to robić bardziej profesjonalnie i na przykład doprowadzać tych młodych zawodników do licencji w Pawłowicach - mówi Leszek Śmigielski. - Wtedy można byłoby ich kontraktować i fajnie by to funkcjonowało do dzisiaj. Trudno było natomiast prowadzić taką szkółkę za parę złotych zbieranych na paliwo od rodziców czy otrzymując stary sprzęt z Piły. Na dłuższą metę nie można tak było funkcjonować.
- Brat tego nie robił dla pieniędzy, ale tylko dla pasji - mówi Bartłomiej Śmigielski. - Niektórzy myśleli, że Bóg wie jak się na tym dorabiał, a prawda była taka, że on jeszcze do tego dokładał.
Za własne pieniądze
W wywiadzie dla Telewizji Wizja Śmigielski sam opowiadał, jak wygląda finansowanie szkółki. Wywiadu udzielał w czasach najlepszej współpracy z Piłą.
- Przez 4 godziny treningu wyjeżdżamy 50 litrów metanolu, czyli na tydzień idzie 100 litrów, Polonia pokrywa 130 zł za miesięczną dzierżawę toru, ja pokrywam koszty ciągnika, to jest 80 zł za wynajęcie. Do tego 20-25 litrów paliwa do motopompy i utrzymanie karetki, którą kupiłem w tym roku. To są duże koszty. Nie tylko Piła nam pomaga, ale też rodzice, którzy opłacają każdy trening. 30-40 zł, które mi zostaje z treningu wydaję na koszty związane z funkcjonowaniem szkółki. Ale za to jak, jakiś nasz wychowanek jedzie na zawodach, to Pawłowice huczą: Stachu, jedzie chłopak od ciebie. -
Szkółka w Pawłowicach działała do 2004 roku.
- Zdaje się, że mniej było chętnych do treningów, po drugie pojawiały się jakieś skargi na hałas dobiegający z parku - mówi Leszek Śmigielski.
[ZT]29652[/ZT]
Ponadto w niedalekim Dąbczu pojawił się konkurencyjny minitor pod patronatem Unii Leszno. To wszystko sprawiło, że Stanisław Śmigielski chyba stracił do tego serce. Po zamknięciu szkółki zainteresowania żużlem nie stracił, ale już nigdy nie pojechał na żaden mecz.
Zmarł w 2018 roku, spoczywa na cmentarzu w Pawłowicach. Na pogrzeb jego wychowankowie przywieźli dwa żużlowe motocykle. Trumnę spuszczano do grobu przy ryku silników.
Obecnie głównym depozytariuszem historii Stanisława Śmigielskiego i historii minitoru w Pawłowicach jest Bartłomiej Śmigielski. Ma spory zbiór pamiątek: zdjęć i nagrań, w tym unikalnych nagrań filmowych.
Bartłomiej Śmigielski zachował pamiątki z minitoru w Pawłowicach
- Nie udało się natomiast odnaleźć tych motocykli żużlowych, które Stasiu zbudował - mówi B. Śmigielski. - Nie wiadomo, co się z nimi stało. Parę lat temu jedną z tych maszyn widziałem w Jeziorkach na zlocie motocykli. Poznałem ją, bo miała logo minitoru, ale gdzieś mi potem zniknęła z oczu.
Brak komentarza, Twój może być pierwszy.
Dodaj komentarz